Trafia mnie. Szlag. I cholera. Najjaśniejsza pod słońcem.
Nie potrafię już udawać, że bawi mnie ta cała ślubna otoczka. Te zachwyty ludzi naokoło, że jak fajnie, że ślub, że wodzirej, że wesele, że biała długa sukienka, że oczepiny, blehhhhhh.... Nie lubiłam, nie lubię i na 99% lubić nie będę. Po prostu.
Usiłowałam się przekonać, zrobić sobie autopranie zwojów mózgowych, że będzie fajnie. I klops. Bo wiem, że nie będzie. Obojętnie jak bardzo społeczeństwo będzie mnie namawiać i wmawiać różne pierdoły. Nie kręci mnie Msza ślubna, ryż i oczepiny o północy.
Dlaczego mam słuchać nauczeń księdza, którego nie znam? On zresztą nas też nie zna, żeby mógł powiedzieć coś o nas. Bo jeśli ma to być klasyczna pogadanka to zaliczyłam w ostatni weekend, i pewnie jeszcze niejednej będę świadkiem. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi wersja tzw. skrócona, czyli sama ceremonia zaślubin. 20 minut, ogłaszam was mężem i żoną, you may kiss the bride, amen. Potem obiad vel kolacja z najbliższymi i już. Ewentualnie jeszcze kawa i ciasto. I już. Na odpoczynek. Albo podbój świata.
Długie suknie też nie są w moim stylu. Upatrzyłam sobie jedną, by V.W., choć cena czyni z niej pozycję nieosiągalną. Kostium a'la JK, wysoki obcas - to już prędzej. Może niekoniecznie w różu jednakoż. Najchętniej jeansy, ale to nie przejdzie w żaden sposób.
Swoją drogą, nie jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy apogeum szczęścia upatrują w weselu na 120 tysięcy osób, goszczeniu na nim ludzi, których na dobrą sprawę widzą jedyny raz w życiu, a po czasie pamiętają jedynie to, że byli cholernie zmęczeni i gdyby nie zastępy fotografów i operatorów kamer, impreza weselna jawiłaby się im jako narkotyczny majak.... No ni cholery nie potrafię.
Szczęśliwie Młody uznał, że podzieli moje przemyślenia. Czeka nas poinformowanie sił wyższych o naszej wizji tego przedstawienia.