Wednesday, July 30, 2008

na tao niczego się nie porzuca



Bo każda kobieta ma swoją przeszłość. Bo każdy mężczyzna jest po swoich przejściach.
...
Ave Maria płynące spod palcy skrzypaczki w przejściu metra, powiew wiatru bo pociąg właśnie nadjechał, w przeogromnej torbie trzy nowe plakaty do kolekcji (ten z kotem zawiśnie potem na kuchennej ścianie, a obok ten z Josephine), kilka zużytych biletów, głowa pełna myśli. I ludzie, których widzę tylko przez moment. Jaką niosą ze sobą opowieść? O czym marzą? Kogo kochają? Czego się boją? Dokąd przychodzą zbyt wcześnie, a dokąd się spóźnią? Czy powiedzieli kiedyś do kogoś, że spotkali go zbyt późno, że spotkali go zbyt wcześnie?
...
Kolejny pociąg, szumnie wdziera się do mojej głowy, wystukuje kolejny kierunek. Jest w tym coś dziwnego, coś paryskiego, coś dziewiątego.
...
Bujam się jak na huśtawce, gdzieś pomiędzy jednym marzeniem do spełnienia a totalnym lenistwem ciągnącym się w nieskończoność. I nie mogę się zdecydować czy chcę zejść z tej huśtawki. Albo w którym momencie. A może po prostu w pełnym pędzie z niej zeskoczyć? Momentami robi mi się niedobrze od tego niezdecydowania ruchu wahadłowego. Czy ta cała stabilizacja to właśnie ten proces bujania między decyzjami? Ilekroć schodziłam z tej huśtawki spokojnie, z własnej woli, w pełni świadomie, działy się różne rzeczy. Były trzęsienia ziemi, wybuchy galaktyk, trzy sekundy ciszy między błyskiem pioruna a dźwiękiem grzmotu, który aż dudnił między żebrami. Były szczyty na miarę Kilimandżaro i zjazdy równie pochyłe. Imponujące amplitudy dobowe emocji. A potem, zmęczona tym diabelskim młynem, wdrapywałam się na moją huśtawkę i poddawałam rekonwalescencji duszę między jednym a drugim machnięciem nogami.

Dziwne jest to, że tak naprawde zawsze sama schodziłam z tej huśtawki. Nigdy nie udało mi się z niej spaść. Albo nikt mnie z niej nie zrzucił. A w sumie... ciekawe, jak by to było spaść, tak niespodziewanie, w nieoczekiwanym ale upragnionym momencie, w trakcie kolejnego bujnięcia. Jak bardzo bym się poobijała? Ile siniaków mogłabym naliczyć? Albo złamań? (Choć złamania to akurat nie moja specjalność) I czy ten upadek nie byłby tym nowym początkiem, o którym mi ktoś kiedyś opowiedział podczas jednej magicznej nocy?
Ale czy zaczynanie wszystkieg0 od nowa to jakiś akt? Nadziei? Odwagi? Szaleństwa? Tchórzostwa?

Nadziei, że tym razem się uda i te łzy, które się przytrafią, będą pełne uśmiechu. Nadziei, że ten facet leżący obok jest tym właściwym, który nie porani, nie wytrze buciorów w serce i nie wyjdzie rano po papierosy i gazetę, zabierając zamiast portfela moje nadzieje durne.

Odwagi, by skoczyć w coś nowego, jak na bungee tylko bez zabezpieczeń. Odwagi, by wystawić głowę przez okno jadącego pociągu. Odwagi, by zaufać na tyle, żeby pokazać komuś zapuchnięty nos i głos jakby owinięty watą, poszarpane ego. Odwagi, by zobaczyć w upadłym Aniele swoją twarz i przyjąć wyciągnięte z pomocą skrzydło innego Anioła.

Szaleństwa... aby jednak nie zwariować w tym z jednej strony poukładanym i rozpisanym świecie: praca-dom-zakupy-knajpa-dom-praca-dom-praca-zakupy-kino-dom-praca-dom-depresja maniakalna.

Tchórzostwa - bo strach przed stabilizacją, bo strach przed odpowiedzialnością, bo strach przed nudą, bo strach przed życiem, bo strach przed rutyną; bo tak łatwiej, uciec. Wyjść z domu, zamknąć drzwi i już ich więcej nie przekroczyć.

A może to nie chodzi o to wszystko? Tylko kwestią jest oswojenie rzeczywistości?
...

Jeśli to droga do nieskończoności, to zgub
Na niej klucze do mieszkania z któregoś
Wyszedł i nie strzeż się złodzieja,
Idącego za tobą i jak ty w ciemnościach:
Klucze będą świecić pożółkłym fosforem
I złodziej je podniesie, nie wiedząc, do
Którego zamka się nadają. Zawróci
Do wystygłej Sodomy albo Gomory i
Będzie biegł nadaremno od drzwi do
Drzwi, próżno zgrzytając. Tak wejdzie
W swoją nieskończoność chrobotu pustej
Mechaniki.
Ty pójdziesz dalej w nieskończoność
Bez kluczy; na t a o niczego się nie
Porzuca, tylko gubi i klucze zbyteczne.

Berlin, maj 1979
Witold Wirpsza
1918 - 1985