Coś jakby drgnęło, wiatr jakoś inaczej dzisiaj nawet zawiał. Jakby delikatniej, hmm... bardziej wietrznie niż wiatrowato. I nawet w tej kałuży, która zanika tylko po kilku tygodniach gorącego lata, coś jakby słońce się przeglądało przez dłuższą chwilę. Indeks bogatszy o kolejny wpis, czekoladowobrązowy odcień we włosach, w uszach wciąż dźwięk kilku ważnych słów usłyszanych 3 minuty wcześniej.
Bardzo Ważny Ktoś odległy na grubość płaszcza. Nawet szalik powędrował do torby, bo wydał się nieodpowiedni przy tej temperaturze, przy tym nastroju i stroju.
Drgęło, drgnęło i to znacznie. Naokoło, w środku, pomiędzy. Kolejne teorie uczciwie wypracowane i ideologicznie nawet dość spójne, jedna za drugą padają jak amerykańskie banki. Zaczynam się uzależniać od tej bezkrwawej póki co rewolucji.
Czekam na każdy weekend jak na podłączenie do zasilania. Jak wariat, albo wariatka nawet, coby płciowo poprawnie było. W sensie końcówki żeby się zgadzały. Żeby nadążyło za resztą.
Coś drgnęło. Aż mnie dreszcze po kręgosłupie w tę i z powrotem, i jeszcze raz przebiegły, zatańczyły na karku i znalazły swoje miejsce w koniuszkach małych palcy. "Ja chcę jeszcze!" pomyślałam.
Spojrzenie w oczy... I wiem, że dam radę. Wiem, że damy radę. Uczę się liczby mnogiej, pilnie, systematycznie, codziennie. W tramwaju, przez telefon, w ciszy dotyku rąk.
Wszystko, co potrzebuję... jest tutaj.
No comments:
Post a Comment