Kryzys mam. Ogólny. Po całości. Przestaje mieć poczucie tego, czego chce. Przestaję rozróżniać, czy robię coś bo muszę, bo wypada, bo trzeba, bo tak, bo nie, bo powinność czynić trzeba.... czy faktycznie wynika to z mojej nieprzymuszonej wolnej woli. I źle mi z tym. Aż mnie skręca w środku. I zła jestem na siebie o to. Co potęguje moje poczucie niskiej samooceny, kryzysu (na wiek średni to sporo za wcześnie swoją drogą, a najgorszy statystycznie dzień w roku też już za nami) i ogólnego spadku jakichkolwiek oznak życia ponad wegetację. I diabelskie koło się zamyka. I taniec z szalonym podkładem muzycznym, kakofonią w sumie raczej, niż melodią, pędzi dalej, porywa coraz to nowe punkty na mapie mojego świata. Nawet Gwiazda Polarna, aksjomat na moim niebie, zarzuciła na siebie chmurny płaszcz i poszła na spacer, zostawiając mnie na pastwę jej wykolejonych koleżanek.
Już mi nawet herbata cynamonowa nie pomaga, nie zdążę jej wypić, bo kolejny telefon świeci i podskakuje, bo kolejny dźwięk dzwonka do drzwi wybija mnie z mantry książki-koca-kawy, bo powieki opadają wbrew moim żądaniom i protestom. Mam ochotę zniknąć. Spakować manele najpotrzebniejsze i zaszyć się gdzieś, z dala od tego wszystkiego.
Nie pomaga również świeca do masażu, ani własny prywatny masażysta.
Potrzebuję wrócić do Mojego Pokoju. Tylko gdzieś zgubiłam do niego klucz.
Tydzień temu dość drastycznie zmieniłam wygląd. Intuicyjnie, bez większego rozstrzygania i analizowania. Jak w transie. W mojej karierze miało to miejsce kilka razy. Zwykle po metamorfozach na taką skalę działy się rzeczy określane jako przełomowe przez niektórych, przez innych jako szalone, tudzież radykalne, i przede wszystkim - znaczące sporo dla mnie. Ciekawe, czy historia uzna, że łaskawie może zafundować powtórkę z rozrywki, czy przeciągając się leniwie, powie: "Odpieprz się, to był fałszywy alarm."