Jestem. Wbrew temu, co wychodzi z rachunku prawdopodobieństwa. Dni biegną jeden za drugim, albo nawet trzeci za dwudziestym, nie nadążam z liczeniem czasu. Dlatego pasuje. Nie wiem, czy to domena wieku, w jakim przyszło mi żyć, czy metryki. Jasno-ciemno-jasno-ciemno ... od weekendu do weekendu, w kółko Macieju. Spoglądam za okno, liście na drzewach, spoglądam za (mam wrażenie kilka chwil - dni ?) i goluteńkie gałęzie, a na krzakach pod pseudo balkonem pysznią się swoją czerwienią ichniejsze owoce. Ki czort.. ? Kolejne spojrzenie i coś jakby zimniej... i wiatr... hmmm, czy ta chmura nie wygląda czasem na śniegową? Szybki przegląd kalendarza.. no tak, za 2 tygodnie Święta... niecałe 14 dni, nota bene.
Świat dookoła pędzi, a u mnie w środku zatrzymał się jakiś czas temu i średnio go obchodzą zmiany klimatyczne, rocznice wszelakie, nagrody Nobla i nominacje do Oscarów. Nawet premiery filmowe i książkowe odeszły jakby na trzeci plan. W środku sobie powoli egzystuję, swoista mantra zawieszonego czasu. Gna to wszystko naokoło na łeb na szyję, a u mnie ohmmmmm.... wieczna medytacja, mam wrażenie. Lewitacja i dystans do atrakcji codzienności. Dzieciak na hulajnodze z wrzaskiem nie wyrabia na zakręcie, nachalne billboardy po obu stronach ulicy bija po oczach, ludzie w centrach handlowych jak myśliwi na polowaniach, rodzinne achy i ochy (tudzież odwrotnie, bo historia lubi się powtarzać, niestety), uporczywe dźwięki telefonów, pokrzykiwania kierowców "jak jedziesz ty...", zapowiedź o opóźnionym pociągu, jarmarczno-przekupne nawoływania w radio i w tv, i w mpk takoż.... hałas, panie dzieju, hałas i gwar. Głośniej, szumniej, więcej, mocniej, bardziej, i bardziej niż bardziej.
A u mnie świeca skwierczy i herbata pachnie. Cynamonowa.