Była Weranda, było 10 pięknych białych róż, był On, był pierścionek... no i powiedziałam TAK.
Po opadnięciu euforii w stopniu pewnym zabrałam się za poszukiwania kreacji. Pomijam fakt, że cała administracja związana ze ślubem, zorganizowaniem go i tak dalej, prawdę mówiąc, mnie przeraża. Sala, fotograf, fryzjer, muzyka, samochód, zaproszenia, lista gości, makijaż, menu, kwiaty, miejsce tej całej imprezy - wywołują we mnie delikatną panikę. Dobrze, że chociaż data jest ustalona, co daje pewien punkt odniesienia.
Powszechnie wiadomo o mej miłości do zakupów, chodzenia po sklepach, przymierzania ciuchów i innych atrakcji. Reakcja alergiczna murowana. Nie inaczej rzecz miała się wczoraj. W trakcie przymierzania sukienki numer 2 trafił mnie szlag, a przy 4 cholera jasna. Na jakiego grzyba człowiek się ma się męczyć w tych wszystkich halkach-nie-halkach, długich dyrdonach... masakra jakaś. I to w imię czego? Wyglądania ładnie? Wyjątkowo? Najładniej to ja się czuję w dżinsach i swetrze. Nie wiem, co mnie bardziej odstrasza, wizja szukania kiecki czy występowanie w niej przez kilka godzin później... Na moje nieśmiałe "A może ja bym sobie w jakimś ładnym białym garniturku wystąpiła?" przyszły mój małżonek spojrzał wzrokiem "Czyś ty babo rozum straciła może?" Dziękuję serdecznie za takie imprezy, kurde jego mol.
Z drugiej strony, klasyczne wesele, długa biała suknia, welon i bukiet, północne oczepiny, i inne atrakcje - to dla mnie będzie swoista awangarda. Do bólu tradycyjnie, do bólu klasycznie, z dziada pradziada, na dobre i na złe. Dziwnie mnie to kręci, ale z drugiej strony do szewskiej pasji doprowadza. Administracja głównie. I bieganie, szukanie, mierzenie, próbowanie, porównywanie, bleh. Do obrzydzenia.
A to dopiero drugi dzień przygotowań do ślubu....